pankamil


Piękna i Bestia z 1946 — wyjątkowy praprzodek pewnego fenomenu

19 marca 2017 | Kamil Kozłowski | 7 minut | #film, #klasyka_kina

Do kin właśnie wkroczyła nowa wersja “Pięknej i bestii”. To dobra okazja, by wrócić do jej wielkiego poprzednika. I nie chodzi mi tutaj o disneyowską animację z 1991. Cofniemy się w czasie dużo, dużo wcześniej.

Odrobina historii

Mamy oto rok 1946. Francja jest w ruinie, wycieńczona przez II wojnę światową. Poeta abstrakcjonista Jean Cocteau kręci swój nowy film. Na kilku zupełnie różnych taśmach, bo trudno zdobyć odpowiednio długą rolkę jednego typu.

Efektem jest filmowa baśń (nie musical, zaznaczę od razu) o niewinnym człowieku, na którego ktoś sprowadził klątwę i w efekcie zamienił w potwora; ale wciąż jest dla niego nadzieja. Można by tu rozwodzić się nad tym, dlaczego ludzie, którzy właśnie wyłonili się z piekła wojny mogli się mocno z Bestią utożsamiać… ale obiecuję, że nie będę tego robił. Wspomnę jedynie, że wydając film w tym mrocznym czasie, reżyser postanowił go zacząć listem do widza (dosłownie – w formie ściany tekstu), w którym prosi wszystkich dorosłych przed ekranami, by choć na chwilę spróbowali być znowu dziećmi, i przypomnieli sobie jak to jest wierzyć w bajki.

Świat zwyczajny…

Akcja “La Belle et la Bête” przenosi nas do XVIII-wiecznej Francji. Główna bohaterka, Bella, jest w tej wersji najmłodszą córką zubożałego kupca, i jako jedyna z rodzeństwa nie jest beznadziejnie okropną osobą. Jej dwie siostry wzięły się chyba z historii o Kopciuszku, i jeżdżą sobie lektykami, gdy Bella szoruje podłogi. Jej jedyny brat zajmuje się głównie przepijaniem resztek pieniędzy, gdy ona opiekuje się chorym ojcem. Co jakiś czas zaleca się do niej pewien natrętny wyrostek imieniem Gaston Avenant, chcący ją poślubić – ona jednak nie chce opuszczać swojej rodziny w potrzebie.

Pewnego dnia ojciec Belli dowiaduje się, że po latach do portu przybił zaginiony statek z ogromnym kawałkiem dawnego majątku. Pędzi na miejsce, ale oczywiście wszystko idzie źle – kosztowności zostają zabrane przez wierzycieli, i można co najwyżej zacząć żmudny proces sądowy. Do tego jeszcze pan ojciec gubi się w lesie w drodze powrotnej. Gubi się tak bardzo, że trafia do zupełnie innego filmu.

…i świat abstrakcji

W ciągu kilku chwil, realizm i logika panujące w zwyczajnym, francuskim miasteczku zostają zamiecione pod dywan, bo oto trafiamy do domostwa Bestii.

Pamiętacie śpiewające sprzęty domowe i wielką salę balową z wersji Disneya? Zapomnijcie o nich. Scenerie wewnątrz zamku wyglądają jak wzięte z bardzo wyrafinowanego horroru, który jednak zamiast po prostu widza straszyć, wodzi go na manowce. Wypełnione mrokiem pomieszczenia potrafią być w jednej chwili ascetycznie proste, uwypuklając niepokojące szczegóły, by nagle stać się przytłaczające w iście barokowy sposób.

Od pierwszych chwil czuć, że coś w zamczysku jest srogo nie tak. Kamienne posągi nie są tak martwe jak być powinny, tak samo jak wszechobecne świeczniki w kształcie rąk. O tym, że wręcz przesiąkają magią, dowiadujemy się jednak dopiero, gdy dookoła nie ma już nic, co by było choć trochę normalne. Zadziwia mnie, że ojciec Belli w tym właśnie momencie nie uciekł z zamku, jeszcze bardziej siwy niż gdy do niego wchodził. Wręcz przeciwnie – spędził tam noc, a potem zaczął szukać włodarza zamczyska; który, na jego nieszczęście, sam go znalazł.

Bestia

Gospodarz tego świata nie więzi losowych przechodniów (w przeciwieństwie do pewnego disneyowskiego buca); zamiast tego grzecznie przyjmuje ich w swoje progi – ale tak, by nie musieć się im pokazywać i przyprawiać o zawał. Zjawia się dopiero, gdy wyrodny gość postanawia zerwać różę dla swojej córki – i stwierdza, że za takie zbrodnie jedyną karą jest śmierć. Ojciec Belli dostaje ultimatum: za trzy dni ma wrócić w wyżej wymienionej sprawie albo on, albo jedna z jego córek.

Popatrzmy na Bestię. Ta charakteryzacja ma ponad 70 lat. Można dyskutować, czy współcześnie nie wygląda po prostu śmiesznie (nie wygląda), ale w ruchu sprawia co najmniej imponujące wrażenie. Twarz Jeana Marais, odgrywającego rolę Bestii, została pokryta prawdziwym zwierzęcym futrem, a nałożenie całości zajmowało każdego dnia zdjęć około pięciu godzin. Gruba maska zasłania mimikę twarzy, poza ruchami ust oraz bardzo mocno wyeksponowanymi oczami. Te dwa elementy wystarczą, by całość nie wyglądała zupełnie sztucznie. Do tego Marais mocno gra całym ciałem, więc potrafi przekazać wiele subtelnych emocji. Dopiero przy scenach wymagających dużej ekspresji kostium daje o sobie znać.

Wracając do fabuły – ojciec wraca do domu, ale tylko po to, by pożegnać się ze swoimi dziećmi przed swoją śmiercią. Niestety znowu nic mu nie wychodzi, i po kryjomu do zamczyska wyrusza Bella, by przyjąć na siebie karę. Bestia, widząc ją, postanawia, że żadnego zabijania nie będzie, i że od teraz zostanie ona panią zamku. Z jednym tylko warunkiem – każdego wieczora spożyje wieczerzę z Bestią, i za każdym razem otrzyma to samo pytanie – czy zostanie jego żoną?

Długa sekwencja, w której nasza bohaterka odkrywa wnętrze swego nowego “domu”, jest hipnotyczna; i to wrażenie utrzymuje się przez wiele następnych scen. Zaskakująco, Bella dość szybko odnajduje się w tym miejscu, choć nie mieszka tam nikt poza włochatym potworem. Jej przerażenie szybko zamienia się w litość wobec naiwnej Bestii która, gdyby mogła, nigdy nie skrzywdziłaby muchy.

Dualizm, dualizm, dualizm

Z biegiem akcji, niezwykłe rzeczy dzieją się ze scenerią. Gdy Bella coraz lepiej poznaje swojego gospodarza/porywacza/niedoszłego mordercę/w-sumie-to-dobrego-gościa, jego domena zmienia się z enigmatycznego królestwa ciemności, w prawdziwy zamek z bajki, wypełniony magicznymi gadżetami; jakby to miejsce czuło, że nie podlega już skrzywdzonej Bestii, lecz chcącej uratować wszystkich dookoła Pięknej. Lub, co równie prawdopobne, cała ta przemiana dokonuje się jedynie w oczach głównej bohaterki, która z czasem zaczyna dostrzegać ukryte piękno Bestii i jej zamku, które było tam od samego początku.

Kontrast miedzy urodą wewnętrzną i zewnętrzną został też wyraźnie zarysowany poprzez przeskoki akcji między mroczną krainą czarów z prawymi potworami, a pogodnym miasteczkiem zamieszkanym przez “zwyczajnych”, podłych ludzi. Ucieleśnieniem tego jest pewien szalony twist pod koniec… ale tutaj postawię kropkę.

Wątek mroku i światłości jest dodatkowo uwypuklany przez piękne, czarno-białe zdjęcia. Bardzo dobrze, że nie powstała koloryzowana wersja tego dzieła – mogłaby co najwyżej zepsuć doświadczenie.

Akcenty w opowieści: 1946 a 1991

Najbardziej istotna, “fantastyczna” część fabuły, jest bardzo prosta; oparta bardziej na wizualnym opowiadaniu historii i prostych gestach postaci, niż na ich dialogach. Jest tak prosta, że w sumie nie byłem przekonany co do tego, że Bella mogła pokochać Bestię; co najwyżej mocno mu współczuć. Zresztą, być może o to też chodziło – paskudna Bestia potrzebowała kogokolwiek, kto nie odrzuci jej od razu. U Disneya ten element został zarysowany dużo bardziej dosłownie, i wzbogacony o dodatkowe epizody pozwalające nawiązać więź między tą dwójką, żeby nie pozostawić wątpliwości co do uczuć między nimi. No, i żeby to nie była aż tak wyraźna ilustracja syndromu sztokholmskiego.

Dla odmiany świat zewnętrzny został tu pokazany z dużo większym stopniem skomplikowania niż w animacji z 1991. Rolę, którą u Disneya pełnił wyrazisty Gaston, tutaj przejmuje kilka różnych postaci, które zawiązują typowy i niezbyt ciekawy spisek przeciwko Bestii. No i całkiem sporo w tym filmie informacji o długach, komornikach, i sądzeniu się. Dużo bardzo przyziemnych rzeczy, które zaciemniają przekaz.

Wygląda na to, że twórcy animowanej “Pięknej i Bestii” z 1991 nawiązali pewien artystyczny dialog z filmem z 1946 roku. Mocno zmodyfikowali akcenty fabuły, tworząc bardziej przejrzysty film. Do tego podkradli pomysł na złoczyńcę – którego w oryginalnej baśni z 1757 roku w ogóle nie było – i najzwyczajniej w świecie zrobili go lepiej. To oczywiste stwierdzenie, ale widać, że francuska wersja pochodzi z lat czterdziestych, i była kierowana właśnie do widza z temtych czasów, dlatego trudniej jej przemówić do współczesnego odbiorcy.

Podsumowanie

Film Jeana Cocteau jest jednocześnie liryczny, i mocno osadzony w rzeczywistości. To jedna z najbardziej przepełnionych magią adaptacji baśni, z niezwykłym klimatem i artystyczną realizacją, a jednak może się też wydać bardzo przyziemna, i oparta na twardych zasadach. Reżyser, choć był poetą, nie chciał tworzyć całkiem lirycznego filmu; zależało mu na tym, by poetyka historii zrodziła się dopiero w sercach widzów; dlatego to, czy takie opowiedzenie tej baśni będzie dla was poruszające, czy po prostu miałkie, zależy wyłącznie od was.

Choć osobiście wolę narrację i postacie z 1991 roku, to najlepsze elementy francuskiej wersji pozostają ponadczasowe. Jeśli kochacie historię o pięknej i bestii, to film Cocteau powinien być dla was jazdą obowiązkową – z pewnością nie zaznacie wtórności. Jeśli zaś tej historii nie znacie, to jest dobry sposób, by ją nadrobić.


PS: Philip Glass, twórca kilku cudownych soundtracków filmowych, stworzył wersję operową tej produkcji, zsynchronizowaną w czasie z wydarzeniami na ekranie. Film z takim podkładem jest dostępny na YouTubie.

Kamil Kozłowski

Kamil Kozłowski

Uwielbia poznawać mało znane fakty z historii kina i łączyć je w większe historie. Dlatego prowadzi bloga, którego właśnie czytasz.

Jest inżynierem informatyki i obecnie pracuje na tytuł magistra na Politechnice Łódzkiej. Zawodowo programuje gry komputerowe, jednak kino pozostaje jego ukochaną dziedziną sztuki.


Dołącz do dyskusji:

Zobacz popularne wpisy: