pankamil


Leni Riefenstahl i "Triumf woli": Szukając piękna pośród czystego zła

12 lipca 2017 | Kamil Kozłowski | 19 minut | #film, #klasyka_kina, #historia_kina

Choć należy do najbardziej wpływowych filmów w historii, sama historia woli o nim milczeć. Nakręcony w 1934 roku “Triumf woli” zainspirował całe pokolenia filmowców swoją rewolucyjną formą i niezwykłą narracją. Przede wszystkim zaś skutecznie wmówił ogromnym rzeszom Niemców, że Adolf Hitler jest ich zbawcą.

Opowiem wam dzisiaj o tym, jak filmowy majstersztyk Leni Riefenstahl odmienił kino, wyważając drzwi dla największego ludzkiego zła. I o jego genialnej autorce, która nigdy nie sądziła, że zrobiła coś niewłaściwego.

Ten tekst opowiada o sposobach szerzenia totalitarnych ideologii, i jest bogato ilustrowany zdjęciami swastyk i nazistów — jedynie w celach analizy i objaśnienia poruszanych zagadnień.
Tak więc jeśli jesteś wrażliwym czytelnikiem... to przecież nie powiem ci, byś zamknął ten artykuł. Miłej lektury!

Przepis na propagandę doskonałą

Jeśli chcesz tak zmanipulować rzeczywistość, by zmienić poglądy widza, powinieneś większy nacisk położyć na “rzeczywistość”, a mniejszy na “manipulację”.

Dlatego najwybitniejsze filmy propagandowe – choć były dziełami fikcji – przyjmowały formę bliską dokumentowi. Dla przykładu w radzieckim “Pancerniku Potiomkinie” – który zresztą Joseph Goebbels ustanowił wzorem nazistowskiej propagandy – wyraźnie widać, jak prawdziwa historia buntu z 1905 roku dominuje nad wszelką sztuczną kreacją – scenariuszem i fikcyjnymi postaciami – aby pozwolić widzowi uwierzyć we wszystko, co widzi.

Tutaj “Triumf woli” idzie o krok dalej.

Tłumy nazistów rozlokowane na Luitpoldarenie. Typowy kadr z "Triumfu woli".

Wydaje się on zwyczajnym filmem dokumentalnym, opiewającym szósty zjazd partii NSDAP w Norymberdze. Chronologicznie pokazuje kolejne wydarzenia: od przyjazdu Führera, aż do wielkiej ceremonii wieńczącej, kilka dni później. Przez ten czas obserwujemy kolejne przemarsze, przejazdy, przemowy i malownicze krajobrazy Norymbergi, wypełnianej przez ocean ludzi z różnych regionów Rzeszy.

Aby nie zaburzyć obiektywizmu, film pozbawiony jest narracji zza kadru. Poza planszami początkowymi (mówiącymi o świcie niemieckiego odrodzenia, datowanym rzecz jasna na dzień objęcia urzędu kanclerza Niemiec przez pewnego Austriaka), nikt nie mówi nam co widzimy i co mamy czuć. Nie ma tu też żadnych fabularyzowanych scen – cały materiał został nakręcony na żywo przez trzydziestu sześciu kamerzystów pod wodzą Leni Riefenstahl. Gdzie tu miejsce na propagandę?

Widzicie, na tym polega przewaga Triumfu na innymi filmami propagandowymi z tamtego okresu – on nie powstał jako propaganda. Powstał jako obiektywne przedstawienie konkretnego wydarzenia. Wykonane przez reżyserkę tak niesamowicie utalentowaną, że potrafiła wśród suchych faktów przemycić nawet bezwarunkową miłość do zbrodniczego reżimu.

Możliwe, że o tym nie wiedząc.

Przez kobietę, o której mówiono, że była

“Piękna jak swastyka”.

Kiedy Hollywood tak bardzo szuka żeńskich wzorców w historii kina, naprawdę dziwi mnie, że zapomina o pani Leni Riefenstahl.

Już w latach 30. XX wieku, osiągnęła w tej branży wszystko, o czym można było marzyć, żyjąc w Republice Weimarskiej. Od 1926 do 1933 roku zagrała główne role w siedmiu wielkich produkcjach kinowych, stając się jedną z najpopularniejszych niemieckich aktorek. I nie były to jakieś filmy kostiumowe, dramaty, czy komedyjki, na których młode gwiazdy obu płci opierały swoją sławę.

Riefenstahl grała w kinie górskim, wspinając się przed kamerą na alpejskie czterotysięczniki i samodzielnie wykonując niezliczone popisy kaskaderskie, często bez zabezpieczeń. Wydane w 1929 roku “Białe Piekło na Piz Palü” (Die weiße Hölle vom Piz Palü) przyniosło jej międzynarodową sławę i jej kariera była gotowa by wystrzelić do góry.

Swoją ósmą główną rolę zagrała w “Błękitnym świetle” (Das blaue Licht) – swoim reżyserskim debiucie.

Leni Riefenstahl jako Junta w "Błękitnym świetle" (1932).

W luźnej adaptacji starej niemieckiej baśni Leni zaprezentowała cały zestaw niezwykłych talentów. Film wybijał się spośród innych dzięki wybornej pracy kamery, oświetleniu, montażowi – reżyserka wykorzystała swój niezwykły zmysł estetyczny by stworzyć zapierające dech w piersiach doznanie – no i urodzie głównej bohaterki. Junty, uciekającej od cywilizacji w dzikie ostępy, gdzie grota wypełniona wielkimi diamentami nie jest niczym dziwnym – kobiety nieskazitelnie czystej, ale zarazem silnej…

…czyli wzorcowo aryjskiej – jak zauważył wchodzący teraz do akcji

Znany esteta, Adolf Hitler.

W 1932, przyszły czołowy zbrodniarz kontynentu obejrzał Das blaue Licht, i zachwycił się reżyserskim kunsztem oraz urodą Leni Riefenstahl. Ona zaś niedługo później miała okazję wysłuchać na żywo jednej z przemów Hitlera, i zostać kompletnie uwiedzioną przez jego zdolności oratorskie. Porównywała później swoje przeżycia z tego wydarzenia do trzęsienia ziemi, o którym nie dało się zapomnieć. Opowiadała o apokaliptycznej wizji rozstępujących się pod wpływem słów Führera kontynentów…

Cóż, gdybym miał w portfolio współpracę z Hitlerem, to też bym się tak tłumaczył.

Adolf Hitler i Leni Riefenstahl

Podziwiający się nawzajem Hitler i Riefenstahl spotkali się osobiście w maju 1932. Według opowieści naszej bohaterki, Führer zaprosił ją na dwugodzinny spacer po wybrzeżu Morza Północnego, gdzie pośród wielu komplementów obwieścił, że “kiedy dojdzie do władzy, to ona koniecznie będzie robiła jego filmy”.

Tak więc niedługo po tym, jak Hitler objął stanowisko kanclerza Niemiec, na początku 1933 roku, poprosił Leni Riefenstahl o stworzenie 60-minutowego filmu dokumentalnego opisującego V Zjazd NSDAP w Norymberdze, mający się odbyć we wrześniu tego samego roku. Filmu, który potem zostanie zatytułowany “Zwycięstwo wiary”. Czemu zatem to nie o tym filmie opowiada ten artykuł? O tym za chwilę.

Nowo upieczona pani reżyser musiała być zaskoczona, kiedy otrzymała tę ofertę – ponieważ nigdy wcześniej nie pracowała przy dokumencie i, co więcej, mogła zacząć przygotowania dopiero kilka dni przed właściwym wydarzeniem.

Próba generalna

Największy problem leżał jednak gdzieś indziej: jak niby wyreżyserować film o NSDAP, nie mając pojęcia o tym, jak NSDAP jest zorganizowane, i jak taki zjazd wygląda? Riefenstahl postanowiła przekuć to w zaletę i pokazać zjazd partii okiem laika; w spektakularny sposób, by zaimponować publiczności, która nie ma pojęcia o polityce i nie wie który dowódca znaczy więcej od innego. Ten plan wcieliła w życie we wszystkich swoich relacjach norymberskich.

W ten sposób Leni rozpoczęła współpracę, dzięki której po wojnie dostała się na wszystkie możliwe czarne listy w branży.

“Zwycięstwo wiary” trafiło do kin w grudniu 1933 i zawierało wiele sztuczek, które zostały później bardzo mocno rozwinięte w “Triumfie woli”. Samo w sobie było jednak zwyczajnym dokumentem, zrealizowanym praktycznie bez przygotowania, oraz wśród nacisków Josepha Goebbelsa, któremu nie podobały się praktyki młodej reżyserki

Kadr ze "Zwycięstwa wiary" (1933)

Poza tym, jakieś pół roku po premierze, Hitler kazał zniszczyć wszystkie kopie “Zwycięstwa…“ – ponieważ wyraźnie pokazywało, że jego prawą ręką był przywódca Oddziałów Szturmowych NSDAP, Ernst Röhm. Jak to się zdarza nazistom na wysokich stanowiskach, Röhm został na zlecenie Hitlera zamordowany razem z całym dowództwem Oddziałów Szturmowych (Sturmabteilung) i kilkudziesięcioma innymi członkami partii, ponieważ rzekomo planowali zamach stanu. W ten sposób zniszczony został jeden z głównych sojuszników Hitlera, który pozwolił mu dojść do władzy.

Po tym wydarzeniu, nazwanym Nocą Długich Noży, naziści potrzebowali naprawdę dobrej propagandy.

Film, który położy kres filmom

Hitler chciał, by relacja z następnego – szóstego już – zjazdu NSDAP, była ostatnim takim filmem. “Triumf woli” (Triumph des Willens) miał służyć latami, i inspirować kolejne rzesze potencjalnych nazistów do dołączenia do partii. Dlatego zjazd z 1934 został przygotowany z niespotykanym rozmachem oraz z uwagą na to, by dobrze wyglądał na taśmie. Oraz aby ugościł około miliona nazistów. Riefenstahl uczestniczyła w tworzeniu tego widowiska miesiącami — i kiedy było trzeba, doprowadzała nawet do zmian w architekturze budowli przedstawionych w filmie, by uzyskać lepsze ujęcia.

I ten wysiłek widać w ostatecznym dziele. Bardzo, bardzo mocno.


Film zaczyna się zaskakująco. Wśród chmur.

Podróżujemy w onirycznym krajobrazie obłoków, gdy wtem wyłania się z nich najpiękniejsze – przynajmniej na następne dwie godziny – miejsce na Ziemi. Nazistowskie Niemcy. Obniżamy lot naszego samolotu i przelatujemy nad pobliskim miastem, obserwując jego zabytki – a muzyka robi wszystko, byśmy poczuł dumę z dokonań narodu niemieckiego. Gdy docieramy na powierzchnię ziemi, samolot wita tłum wiwatujących. Wtem, z maszyny wyłania się On. Adolf Hitler, który przed chwilą dosłownie zstąpił z nieba, by dokonać przeglądu nazistowskiego wojska w Norymberdze.

To było zwyczajne lądowanie samolotem. Ale sposób prowadzenia kamery, montaż i muzyka, czynią je niezwykłym doświadczeniem i samodzielną historią, której przekaz niegdyś wywoływał u odbiorców miłą gęsią skórkę, a dzisiaj równie mocno mrozi krew w żyłach.

Przylot Hitlera jest jedym z pierwszych przykładów zdjęć lotniczych w historii kina, ale nawet dzisiaj zapiera dech w piersiach. Nic dziwnego, że ta scena była później niemal dosłownie cytowana w dziesiątkach filmów (swoją kopię dostała nawet druga część Harry’ego Pottera). Ale to dopiero początek. Przez następne dwie godziny zwiedzimy prawdziwe

Techniczne El Dorado.

Bo oto Führer wsiada do samochodu i wyrusza w stronę hotelu. A widz – co niebywałe! – wyrusza razem z nim. Jedną z największych innowacji w “Triumfie” jest to, że kamera prawie nigdy nie stoi w miejscu. Zawsze się porusza, śledząc postacie, prezentując szerokie panoramy, lub celowo wywołując dezorientację ogromem przedstawionych konstrukcji — wśród których przemyka niczym mysz, która zaraz zostanie zdeptana przez wielką teutońską katedrę.

Kadr z początkowej sekwencji "Triumfu woli". Kamera jest zamontowana na samochodzie jadącym obok pojazdu Hitlera.

Takie używanie kamery było dość rzadkie w latach 30. XX wieku, kiedy nieszczególnie dało się ją wziąć do ręki (chyba, że było się profesjonalnym siłaczem). Dla Riefenstahl była to jednak oczywistość. Bo to najlepszy sposób, by w jednym ujęciu pokazać setki czczących swojego dyktatora ludzi – i jednocześnie pokazać ich tak wyraźnie, by nie stali się jedynie statystyką.

Ale jesteśmy w nazistowskich Niemczech, więc ludzie przecież są wyłącznie statystyką. Co, jeśli chcemy pokazać po prostu porażająco wielki tłum? Jak umieścić kilkanaście tysięcy ludzi w jednym kadrze, by każdy był tak samo istotny? Tutaj do gry wchodzi kolejna sztuczka naszej reżyserki, a mianowicie używane w dużej części scen szalenie długie teleobiektywy, które pozwalały niemal zlikwidować perspektywę i sprawić, by żołnierze mieli takie same rozmiary bez względu na odległość od kamery.

Typowe ujęcie zrealizowane teleobiektywem.

Dzisiaj coś podobnego otrzymalibyśmy po prostu odchodząc z kamerą na odległosć kilkuset metrów i robiąc bardzo duży zoom, ale wtedy to wciąż było coś nietypowego. Poza tym nie uzyskalibyśmy tym sposobem efektu na skalę Riefenstahl. Niektóre ze swoich obiektywów-teleskopów projektowała sama, by były jeszcze dłuższe. Obecnie ujęcia tego typu stanowią standard w relacjach z dużych wydarzeń. Ale swoje źródło mają właśnie tutaj.

Leni Riefenstahl używająca jednego ze swoich teleobiektywów w otoczeniu niemieckich oficerów.

Aby jeszcze bardziej zaskoczyć widza, Riefenstahl wykorzystuje w “Triumfie” bardzo charakterystyczny sposób prezentowania obiektów na scenie – często widzimy tylko ich górne części, całkowicie pozbawione kontekstu otoczenia. W ten sposób budowle, osoby, a czasem nazistowskie sztandary, zostają oderwane od materialnego świata.

W tym filmie flagi Rzeszy i sztandary są czymś absolutnym. Nie muszą być wsparte na czymkolwiek, ani niesione przez kogoś. Kamery nie obchodzą takie szczegóły.

Tak oto wielka katedra – która to już miała zdeptać naszą kamerę – odrywa się od otaczającego ją miasta, i staje się tylko ideą katedry – wielkiego osiągnięcia niemieckich architektów, które z dumą patrzy na tłumy pod sobą. Zaś Adolf Hitler – zawsze przemawiający do swoich wiernych wyznawców z takiej właśnie perspektywy – ma stać się niemal boską figurą w oczach widza.


Są w filmie długie sekwencje, w których reżyserka robi wszystko, by utrzymać widza w stanie ciągłego oszołomienia. Kamera bez przerwy zmienia swoje położenie tak mocno, że nie sposób się w tym nie zgubić. W jednym ujęciu może pędzić wśród tłumów, by po kilku sekundach przeskoczyć o kilka kilometrów i pokazać je w pełnej krasie; po czym upaść do poziomu chodnika i pokazywać wszystko od dołu. Zorientować się w przedstawionym szaleństwie można tylko dzięki bardzo dynamicznemu, rytmicznemu montażowi (stworzonemu przez samą Riefenstahl), który sypie w widza puzzlami kilkusekundowych ujęć, aż w końcu wyłoni się z nich spójne przedstawienie sytuacji.

Angielski idiom "looking up to somebody" (i niemiecki "zu jemandem aufsehen") aplikuje się do prawie wszystkich ujęć z Hitlerem.

W czasach Riefenstahl (i jeszcze długo później), priorytetem większości twórców było takie kręcenie i montowanie filmów, by cięcie w trakcie sceny było niezauważalne i nie wybijały z obserwowanego świata, jako sztuczny element istniejący tylko w języku kina. Riefenstahl potrafi całkowicie zignorować tę regułę i nadal zachować immersję widza ze światem.

I teraz pomyśl o tym biednym, politycznie obojętnym widzu, który w 1935 roku obrywa w kinie czymś takim. Nigdy w życiu nie widział niczego podobnego. Ba, miną lata zanim w Hollywood zacznie się tak robić filmy. A tymczasem upada cała jego wewnętrzna obrona i pozostaje rozbrojony,

Sam na sam z ideą.

Bo techniczne sztuczki stanowią tylko jedną warstwę doświadczenia, jakim jest “Triumf woli”. W końcu setki tysięcy przemieszczających się nazistów mogą wyglądać imponująco w każdym obiektywie – po prostu nie aż tak.

Leni Riefenstahl wykorzystuje “niewinną” relację z wydarzenia do opowiedzenia konkretnej historii. O tym, jak ospałe miasteczko, do którego zstąpił Hitler na początku, przypomina sobie, czym jest pierwotny, teutoński płomień i – wraz z całym niemieckim społeczeństwem – wyzwala swoją dawną energię.

Ufam, że dobrze wiesz, że naziści byli źli, i że nie muszę tego przypominać w każdym następnym akapicie.

Kiedy drugiego dnia zjazdu miasto budzi się z długiego, leniwego snu, na błoniach tysiące młodych nazistów już dawno są na nogach i z radością przygotowują się do obchodów. Dzień kończy się zaś fajerwerkami i legendarnym pochodem z pochodniami – symbolizującym odradzający się poprzez nazistów ogień całego narodu. Nie mówiąc już o odnowionej potędze Niemiec, w postaci gigantycznej armii i organizacji militarnych, maszerujących z miejsca na miejsce przez znaczną część filmu.

Co z nadszarpniętą przez Noc Długich Noży jednością Partii? Uczestnicy zjazdu są przedstawieni tak, że czasami trudno odróżnić, kto należy do NSDAP, a kto nie, gdzie stoi armia, a gdzie cywile. To nieważne. Wszyscy są Niemcami, więc mają należeć do Hitlera. Do tego każda scena jest okraszona całym koszykiem ujęć zawierających jedynie zbliżenia na twarze uczestników – reaction shoty – żeby widzowi nawet na myśl nie przyszło, ze nie wszyscy są zachwyceni.

A co z Hitlerem? Führer w filmie Leni Riefenstahl ma wyglądać po prostu jak mesjasz. Nikt mniej. Zawsze stoi ponad wszystkimi. Wszyscy składają mu cześć. Kiedy jedzie przez miasto, nawet kot zatrzymuje się by go podziwiać (autentyczne ujęcie z filmu). Do tego bardzo często kręci się w okolicach kościołów. A jego słowa zmieniają się w materię — kiedy kończy przemowę mówiąc o dumnie maszerujących synach Niemiec, to możesz być pewien, ze zaraz dostaniesz bezpośrednie cięcie do dumnie maszerujących synów Niemiec – żeby było jasne, że to dzięki niemu tak sobie dumnie maszerują.

Najpotężniejsze historie w kinie rodzą się dopiero w umysłach widzów. Gdyby ten przekaz został powiedziany na głos, odbiorca mógłby się przed nim łatwo obronić. Ale nikt nie obroni się przed siłą własnych skojarzeń i wnioskowania.

Dzięki umiejętnej kompozycji kadrów, nawet w tłumie tysięcy uczestników i setek oficerów, Hitler zawsze jest rozpoznawalny i dominuje nad krajobrazem.

Ponadto, film zawiera kompletny zestaw przemów Hitlera wygłoszonych podczas zjazdu. I wcale nie dziwię się ludziom, którzy po prawie stu latach wciąż uważają je za szalenie niebezpieczne. Tym bardziej, że naziści sprytnie pominęli w swoich przemowach kwestie “czystości rasy”, które nawet w nazistowskich Niemczech były przez pewien czas na tyle kontrowersyjne, że mogłyby odrzucić laików.

Swoistym żartem historii jest to, że wielka ceremonia kończąca film, zaczyna sie wkroczeniem Hitlera do sali pełnej jego wyznawców — które do złudzenia przypomina zakończenie “Gwiezdnych wojen: Nowej nadziei”. Ładunek emocjonalny, który udało się zamknąć reżyserce w tej niepozornej sekwencji był tak duży, że trzydzieści lat później zainspirował George’a Lucasa do zakończenia w ten sposób filmu o walce ze złym imperium.

Kadr z ostatniej sceny "Triumfu woli".

Triumf jej woli

Leni Riefenstahl przez cały czas zjazdu precyzyjnie kontrolowała pracę stu siedemdziesięciu dwóch członków ekipy (wśród których większość miała szefową po raz pierwszy w życiu). Nad reżyserką nie sprawował pieczy nawet minister propagandy, Joseph Goebbels, który jedynie stał z boku i rwał sobie włosy z głowy nad ciągle rosnącym budżetem filmu, który ostatecznie wyniósł około 280 tysięcy marek (czyli ponad półtora miliona współczesnych dolarów). Goebbels pisał później w swoich pamiętnikach, że “nie dało się pracować z tą dziką kobietą”.

Kiedy film trafił do kin, zachwycił Hitlera i innych oficjeli NSDAP. Uwiódł także miliony Niemców, którzy przestali bać się Partii. Film spełnił swoje zadanie w stu procentach i ugruntował pozycję nazistów w umysłach wyborców. Choć wiele jego scen można uznać za mocno monotonne (ileż można patrzeć na defilady wojskowe i przemowy generałów), to nigdy wcześniej, ani później, nie stworzono tak estetycznego i sugestywnego obrazu nazizmu. Kiedy myślisz o NSDAP, to z pewnością masz przed oczami kadry z tego filmu; po prostu o tym nie wiesz. Aż po dziś dzień prawie każdy film dokumentalny o okresie II wojny światowej zawiera fragmenty scen z “Triumfu woli”. Obraz wpłynął na cały gatunek i w każdej totalitarnej propagandzie było później czuć chociaż nutkę tej stylistyki.

Stał się też furtką nazizmu do popkultury, pobudzając fascynację jeszcze długo po klęsce Niemiec. Prawie każda zła organizacja w powojennej fikcji jest trochę jak NSDAP w Norymberdze.

Niewykorzystany concept art Najwyższego Porządku z Gwiezdnych Wojen VII.

A co z naszą reżyserką? Co spotkało ją po tym, jak nakręciła największą gloryfikację tego zbrodniczego reżimu, jaką widział świat? Jakie były dla niej konsekwencje po tym, jak przeprowadziła wielkie pranie mózgu na swoich rodakach?

Międzynarodowa sława, oczywiście.

Riefenstahl na okładce tygodnika Time z 1936 roku.

Film został powszechnie uznany za dzieło wybitne i wygrał między innymi Grand Prix na Wystawie Światowej w Paryżu, w 1937 roku (trzy lata przed tym, jak Niemcy wkroczyli tam z czołgami). Riefenstahl trafiła do grona najbardziej uznanych pod względem technicznym reżyserów swoich czasów (niektórzy stawiają ją obok Wellesa i Hitchcocka). W 1936 roku komitet olimpijski poprosił ją o poprowadzenie relacji z Igrzysk Olimpijskich w III Rzeszy. Stworzona wtedy “Olimpia”, kolejny majstersztyk Leni Riefenstahl, odmienił relacje sportowe tak bardzo, że zasługuje na oddzielny tekst.

...ale nie w najbliższym czasie. Tworząc artykuł, który teraz czytasz (i dotarłeś już prawie do jego końca, brawo!) wykorzystałem swój roczny limit patrzenia na nazistów.

Nieliczne zarzuty o promowanie faszyzmu w “Triumfie woli” osobiście oddalała sama reżyserka. Leni Riefenstahl do końca życia utrzymywała, że jej film nie miał nic wspólnego z propagandą, a ona sama była politycznie obojętna podczas jego kręcenia. Być może mówiła tak tylko dlatego, by po wojnie nie zgotowano jej kolejnej wycieczki do Norymbergi – tym razem w znacznie mniej przyjemnych celach. Ale ja nie skreślałbym jej twierdzeń jako kłamstw.

Bo choć Hitler od samego początku dążył do konfliktu, który pochłonie całą Europę, to bardzo długo nikt spoza Partii się tego nie spodziewał. Mało tego, rządy państw ościennych uważały go za obiecującego przywódcę i utrzymywały z nim przyjazne stosunki, nawet pomimo pewnych kontrowersyjnych aspektów nazizmu. Ponadto – o ile nie popatrzymy głębiej w jego strategię ekonomiczną, która ległaby w gruzach, gdyby nie II wojna światowa – wydawał się być jednym z najlepszych kanclerzy w historii Niemiec. I to ten człowiek – Hitler z 1934 roku, nie z 1944 – nonszalancko poprosił młodą reżyserkę o przeniesienie tych wszystkich pozytywów na taśmę.

Riefenstahl wtedy jeszcze nie wiedziała, że może robić coś złego. Nikt nie wiedział.

A włożyła w to całe swoje serce.

Hitler i Riefenstahl podczas kręcenia "Triumfu woli".

Dostała pełną swobodę artystyczną, by zrealizować precyzyjnie określone zadanie, które w teorii mógł wykonać każdy reżyser. Ale ona nie była “każdym reżyserem”. W pełni wykorzystała swój zmysł estetyczny i umiejętność tworzenia zapierających dech w piersiach zdjęć, aby tchnąć życie w relację z tej dość monotonnej imprezy. Jakby reżyserując film fabularny, nadała wyższy kontekst zwykłym przemarszom i przemowom; i sprawiła, by każde uczucie wynikające z tych zdarzeń, wybrzmiało po dziesięciokroć w umysłach widzów.

Zupełnie pochłonięta przez akt tworzenia najbardziej porywającej relacji z nudnego zjazdu oficerów, mogła nie zauważyć, że oddala się od obiektywizmu. Zainspirowana przez unikalne widowisko, które miała przed oczami, oraz przez słodkie kłamstwa Hitlera, uczyniła go w swoim filmie największym z herosów, zaś jego wyznawców – magmą, która rozgrzeje Rzeszę na nowo i której nigdy nie jest za wiele.

“Magmą”, którą za kilka lat zgaszą fronty Wschodu i Zachodu. Którą zdepczą Stalin, Churchill i Roosevelt.

Którą zdradzi sam Hitler.

Miliony młodych ludzi, którzy wkrótce będą mordować całe narody i doprowadzą swoją własną nację na skraj przepaści.

I nasza piękna bohaterka będzie temu współwinna.


Epilog

W czasie II wojny światowej reżyserka była przez chwilę korespondentką wojenną z okupowanej Polski (we wrześniu 1939 roku), i do samego końca utrzymywała aktywny kontakt z Hitlerem, któremu między innymi gratulowała zajęcia Paryża w swoich listach. Ostatnim filmem fabularym Leni Riefenstahl była “Dolina” (Tiefland), wysokobudżetowa ekranizacja znanej opery, kręcona za pieniędze NSDAP w środku II wojny światowej. Współpraca z nazistami przyjmowała tak groteskowe rozmiary, że na planie “Doliny” w pewnym momencie znaleźli się statyści przywiezieni z obozu koncentracyjnego.

W ciągu dekady, Riefenstahl zatonęła w fali zła, którą sama obudziła.

Tiefland trafił do kin w 1954 roku, po tym jak prawie dziesięć lat przeleżał jako dowód w sprawie ludobójstwa, prowadzonej przez francuski sąd. Ale tak naprawdę, kariera filmowa Leni Riefenstahl zakończyła się już w momencie, gdy sowieci wkroczyli na teren III Rzeszy. Doskonale udokumentowana sympatia do nazistów wykluczyła ją z pracy artystycznej. Poza tym Leni straciła największego mecenasa swojego talentu, który bohatersko strzelił sobie w łeb podczas oblężenia Berlina.

Choć była kompletnie spalona jako reżyserka, aktorka i ogólnie żywa osoba, nie ustawała w budowaniu swojej legendy jako wybitnej twórczyni kina, oraz “jedynie ofiary” zbrodniczego reżimu.

Na przykład nikt nie mógł jej zabronić zająć się fotografią. W latach 70. wydała cykl albumów ze zdjęciami pierwotnego plemienia Nuba zamieszkującego tereny Sudanu. Choć trudno wyobrazić sobie dalsze odstępstwo od nazistowskiej przeszłości, nawet tutaj dopadły ją echa “Triumfu woli”. Niektórzy krytycy skwitowali poruszające ujęcia pierwotnej siły i sprawności fizycznej afrykańskich plemion, jako ostateczny przykład “faszystowskiej stylistyki” Riefenstahl.

W tym stwierdzeniu jest jednak wyraźny błąd.

Faszyzm nie ukształtował stylu Leni Riefenstahl. To jej styl ukształtował faszyzm.

Bibliografia

Kamil Kozłowski

Kamil Kozłowski

Uwielbia poznawać mało znane fakty z historii kina i łączyć je w większe historie. Dlatego prowadzi bloga, którego właśnie czytasz.

Jest inżynierem informatyki i obecnie pracuje na tytuł magistra na Politechnice Łódzkiej. Zawodowo programuje gry komputerowe, jednak kino pozostaje jego ukochaną dziedziną sztuki.


Dołącz do dyskusji:

Zobacz popularne wpisy: