pankamil


Kong: Wyspa Czaszki — recenzja

9 marca 2017 | Kamil Kozłowski | 3 minuty | #film

Schyłek wojny w Wietnamie. Grupa zupełnie nieprzygotowanych żołnierzy i badaczy trafia na niezbadaną wyspę. Powiedziano im, że mają sprawdzić, jakie ciekawe surowce skrywa ten teren, zanim dostanie się tu Związek Radziecki. Na miejscu spotykają pewną wielką małpę i… okazuje się, że znaleźli się w nowym reboocie King Konga. Od tego momentu ich jedynym celem jest dostanie się do punktu ewakuacji, raczej przy życiu.

Przez większość czasu obserwujemy więc, jak bohaterowie przemierzają niebezpieczną dżunglę, poznają historię miejsca do którego trafili, i walczą o przetrwanie w starciach z wielkimi potworami. I tak jak w wielu innych wersjach, tutaj Kong jest tylko jedną z wielu anomalii zamieszkujących Wyspę. I to niekoniecznie tą, która otrzymuje najwięcej czasu ekranowego.

Ale kiedy już Kong pojawia się w swoim własnym filmie (wow!), to z ekranu zaczyna wylewać się miód. Skala naszych potworków została oddana perfekcyjnie – ludzie w ich towarzystwie wyglądają jak stado robaków próbujących nie zostać zdeptanymi. Każda walka z Kongiem w roli głównej jest nakręcona za pomocą długich, szerokich ujęć, dających bardzo wyraźny i satysfakcjonujący wgląd w gigantyczne, międzygatunkowe mordobicie. I jest to zdecydowanie najlepsza rzecz, jaką film ma do zaoferowania. Problem w tym, że wielka małpa jest w sumie jedyną osobą na której mi zależało w trakcie seansu.

Tom Hiddleston, Samuel L. Jackson, Brie Larson i John Goodman. Twórcy wzięli do obsady tych świetnych aktorów, po czym po prostu kazali im się potarzać w błocie, oraz udawać, że dostali cokolwiek do zagrania. Główni bohaterowie stanowią zbiór totalnych wydmuszek z jedną cechą charakteru i jednym zdaniem historii. A film oczekuje, że będziemy im mocno kibicować, skoro przez większość czasu jest prostą historią o przetrwaniu w bardzo nieprzyjaznym środowisku. Jak ma wywołać we mnie emocje niebezpieczeństwo czyhające na ludzi, o których prawie nic nie wiem, i którzy mnie w gruncie rzeczy nie obchodzą? I którzy tak, tak bardzo wyraźnie są po prostu mięsem armatnim do unicestwienia przez tutejszą faunę? Co to za film o survivalu, jeśli nie obchodzi mnie kto przeżyje?

Jedyną ciekawą postacią w całym filmie jest bohater, którego gra John C. Reilly – który trafił na wyspę na długo przed głównym wątkiem i zdążył się tu zadomowić. Jako jedyny posiada naprawdę opowiedziane backstory, ma własną osobowość, i coś, dla czego warto wrócić do domu. Ale on nie jest głównym bohaterem. Pełni tu tylko rolę komicznego przerywnika, rozładowującego napięcie między scenami, które mają znaczenie dla fabuły. Po prostu brawo.

Poza ogólnym zarysem, fabuła została wyraźnie przetworzona w stosunku do poprzednich filmów. Dość powiedzieć, że film pełen jest nawiązań do… “Czasu Apokalipsy”. Ten sam okres historyczny, bardzo podobne lokacje (wyspa o iście wietnamskim krajobrazie), i skupienie na człowieku z Zachodu niszczącym odległe zakamarki świata. Oczywiście nie ma co się spodziewać po tym filmie artystycznego dialogu z dziełem Copolli, ale znajdowanie tych smaczków sprawiło mi sporo radości. Zwłaszcza, że bardzo często dostajemy wizualne nawiązania do słynnych kadrów z tamtego filmu.

Zresztą “Wyspa Czaszki” ogółem wygląda bardzo dobrze. Widać, że reżyser, do tej pory zajmujący się maleńkimi projektami niezależnymi, rozkoszuje się tym, co może zrobić z prawie 200-milionowym budżetem. Malownicze lokacje, świetne kompozycje kadrów, pomysłowe przejścia między scenami, i nawet nie-kiczowate slow motion – serce roście, przynajmniej przez większość czasu.

To, czego oczekiwałem po tym filmie najbardziej – sceny, w których King Kong zabija i rozwala wszystko dookoła – nie zawiodły. Ba, świetnie wyszło wiele rzeczy, których się nie spodziewałem. Pewnym problemem są niestety ludzie na ekranie, pozostający w tle nawet, kiedy stoją na pierwszym planie. Oraz fakt, że trochę mało jest Konga w “Kongu”. Wcale nie przekreśla to jednak filmu, i z seansu wyszedłem z bananem na twarzy. Ta produkcja mogłaby być znacznie lepsza, ale to nie znaczy, że jest zła; choć trudno mi ją polecić komuś poza prawdziwymi fanami wielkich potworów.

Kamil Kozłowski

Kamil Kozłowski

Uwielbia poznawać mało znane fakty z historii kina i łączyć je w większe historie. Dlatego prowadzi bloga, którego właśnie czytasz.

Jest inżynierem informatyki i obecnie pracuje na tytuł magistra na Politechnice Łódzkiej. Zawodowo programuje gry komputerowe, jednak kino pozostaje jego ukochaną dziedziną sztuki.


Dołącz do dyskusji:

Zobacz popularne wpisy: